Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (4)
Zapis czasu, czyli tak było…

Panie Wacławie, pan w klinice już bez wyrostka, lekarze traktujący Pana jak bohatera, trochę komiczny pierwiastek ale na zewnątrz noc stanu wojennego, wojsko i milicja na rogatkach, strzały w kopalni, giną ludzie, wyłączone telefony, godzina policyjna, rewizje, zatrzymania. W czasie manifestacji rozganianych przez ZOMO krzyczymy: Zamknąć Wojciecha, wypuścić Lecha!!! Tego Lecha, którego Pan poznał wcześniej, a który dla nas nadal jeszcze był ikoną naszego oporu, tak jak oporniki wpięte w klapę płaszcza lub marynarki.
A ja leżę w Instytucie Hematologii i próbuję coś kombinować, pomagać na odległość. Po jakimś czasie, ze względu na remont szpitala, przenoszą mnie do – oczywiście to wszystko było załatwiane – do Szpitala Kolejowego w Międzylesiu. I tu sytuacja była już o wiele lepsza niż poprzednio. W Instytucie Hematologii jeden z portierów – ostrzegli mnie o tym od razu lekarze – był współpracownikiem SB, który był zobowiązany do stałej kontroli mojej obecności w szpitalu. W Międzylesiu było inaczej, to jest duży teren, park, szalenie trudno byłoby tam kogoś obstawiać przez cały dzień.
Poznałem tam – ona chyba była zaangażowana w to moje przeniesienie – lekarkę, Ewę Choromańską zaangażowaną w działalność Międzyzakładowego Komitetu Koordynacyjnego. Gdzieś znajdujemy wspólnych znajomych. Ewa organizuje poligrafię w tej strukturze, próbuję jakoś pomóc ale to raczej nie przynosi efektu.
Leżę w tym szpitalu, odbywają się do mnie pielgrzymki znajomych, mnie też czasami udaje się stamtąd wyrwać, aż do połowy sierpnia ’82 roku kiedy łaskawcy z MSW postanawiają mnie zwolnic z internowania.
Jak Pan widzi Polskę po sześciu miesiącach?
Ja się przede wszystkim cieszę, że mogę się przejść po ulicach. Wciąż na nich sporo patroli ZOMO, ale nie ma już Skotów, które były, gdy mnie złapano. Kontaktuję się z moim przyjacielem z Gdańska, Leszkiem Przysiężnym. Jego też właśnie zwolniono z „internatu” w Strzebielinku. Dogadujemy się, że od 1 września jego mama załatwi nam jakiś domek w ośrodku wypoczynkowym w Łebie. Więc musimy z moją żoną, z widocznym już brzuchem, wyjechać wieczornym pociągiem 31 sierpnia. A tego dnia Warszawa zamienia się w miasto walki. Starcia demonstrantów z ZOMO – w drugą rocznicę Porozumień Gdańskich - są tuż koło mojego mieszkania. Dosłownie tuż obok. Wychodzimy na zewnątrz. Ktoś mówi, że są ofiary śmiertelne, że strzelają z ostrej amunicji – to się na szczęście nie potwierdza. Jakieś dwie młode dziewczyny z liceum pielęgniarskiego pytają czy tu mieszkamy i czy mogą w naszym mieszkaniu zorganizować punkt opatrunkowy.. I zaraz w naszym mieszkaniu pojawiają się pierwsi poszkodowani. Cała masa zagazowanych ludzi. Trwa to do wieczora, a nawet wtedy kiedy już nikogo nie ma na ulicy, co chwila debile z ZOMO ciskają na podwórko pociski z gazem łzawiącym. Żałuję, że nie zebrałem tych potężnych łusek.
Późnym wieczorem, pewnie gdzieś koło 22, może 23 przedzieramy się z żoną w kierunku Centralnego. Trzeba przejść przez tunel skrzyżowania Alej z Marszałkowską. Przebiegamy, a i tak płaczemy jak bobry. Strasznie tam dużo gazu.
Siedzimy w Łebie chyba dwa tygodnie, słuchamy Wolnej Europy i tego, co podaje Polskie Radio. Dwie prawdy, dwie Polski. Jakże różne. Pierwszego dnia naszego pobytu umiera Gomułka. Pamiętam, że zawsze był dla mnie jakimś nieznośnym, starym dziadem, który potrafił godzinami gadać. Godzinami! Włączało się telewizor, gadał, wyłączało, po godzinie włączało, a on wciąż i wciąż gadał. No i kojarzyłem go z ’68 rokiem, z emigracją, o czym już mówiłem Olesia Latoura. W przeciwieństwie do wielu Polaków o pokolenie ode mnie starszych, nigdy, nawet przez moment nie był dla mnie żadnym bohaterem. Gierek zresztą też nie.
Wraca Pan z Łeby i…
I muszę dwie sprawy załatwić. Po pierwsze, w sensie formalnym, musze być gdzieś zatrudniony. Bo rygory stanu wojennego pozwalały. Takich jak ja, niebieskie ptaki, wysyłać na roboty na Żuławy. Więc rejestruję biuro pisania podań. Oczywiście nigdy nie zostało tam napisane żadne podanie. Druga sprawa - zabieram się za organizowanie podziemnego wydawnictwa. Pytanie z kim. Paweł Zapaśnik, inżynier po warszawskiej Politechnice, z którym wcześniej już współpracowałem. Paweł natychmiast się zgadza. Potem zadziwiająca rozmowa z Grześkiem Wakulskim, z którym też wcześniej pracowałem. Pamiętam nawet okoliczności tej rozmowy. Późny wieczór, gdzieś w okolicach akademików na Żwirki i Wigury. Grzesiek odmawia. Jestem tym trochę zszokowany, zwłaszcza, że odnoszę wrażenie iż podejrzewa jakąś prowokację. Ale akceptuję jego odmowę, potrafię ją przetrawić. Grzesiek jest dziś moim przyjacielem. No i osoba najważniejsza Jarek Markiewicz, który początkowo też mi odmawia…
Tu chyba musimy się zatrzymać, chyba musi Pan o Jarku opowiedzieć…
Tak, to oczywiste, bo to najważniejsza – obok, będę nieskromny, mnie – postać Przedświtu, jak się okaże, drugiej po NOW-ej, jeśli chodzi o ilość wydanych tytułów, podziemnych oficyn.
Kiedy poznałem Jarka? Chyba w styczniu 1979 roku. To już trochę zapomniana tradycja ale wówczas na początku każdego roku w Związku Literatów Polskich był organizowany przegląd dorobku polskiej literatury w roku minionym. Ktoś omawiał prozę, ktoś poezję, ktoś dramat. Niewątpliwie zaprosił mnie na ten przegląd /a był tam na pewno też Jacek Gniedziuk/ Tomek Burek, na którego wykłady w TKN /Towarzystwo Kursów Naukowych – Latający Uniwersytet/ chodziliśmy. I tam Jarka spotkałem. Podszedłem, przedstawiłem się. Dziewczyną Markiewicza, jego buddyjską żoną, była Ela Błaszkowska „Promyk” – moja wujeczna siostra, z którą /a także jej siostrą/ spędzaliśmy w dzieciństwie masę czasu.
Jarek był o wiele ode mnie straszy. Czternaście lat. Cała epoka – doświadczeń, przemyśleń, dokonań. Był uznanym poetą – jednym z najważniejszych poetów Nowej Fali, malarzem, wcześniej hippisem, eksperymentatorem w każdej dziedzinie, jednym słowem niezłym czubkiem. I mówię to z uśmiechem, nawet czułością. Jarek natychmiast, tam w Domu Literatury, zaprosił mnie do siebie. I błyskawicznie stał się dla mnie, na lata, kimś niezmiernie ważnym. Kimś, kto wywarł na moje życie wpływ ogromny /ale ja na jego też/.
Jarek był – używam czasu przeszłego, bo zmarł w czerwcu 2008 roku – osobą niezwykle serdeczną. Wchodziło się do kamienicy, w której mieszkał od Oboźnej /potem drugim wejściem od Karasia/, wjeżdżało na ostatnie piętro zadziwiającą windą, która miała dwoje drzwi i dwa komplety przycisków do zatrzymywania się na piętrach – różnych dla każdego wyjścia, potem długi korytarz już w mieszkaniu – kiedyś ogromnym, wtedy podzielonym na kilka oddzielnych mieszkań. To było początkowo maleńkie mieszkanie /potem chyba na skutek śmierci innych lokatorów, a w każdym razie ich wyprowadzek, Jarek obejmował kolejne pomieszczenia, aż w końcu mieszkał chyba w stumetrowym mieszkaniu/ - jeden pokoik ze zrobiona antresolą do spania i maleńką, ciemną kuchenką, w której była też wanna. To pomieszczenie służyło też za ciemnię, bo Jarek ale i Ela robili świetne zdjęcia i sami je wywoływali. W pokoju był ołtarzyk z Buddą. W każdym razie, wchodziło się do Jarka, on cię rytualnie obejmował, całował – i proszę wierzyć nie było w tym nic z homoseksualnych ciągot – i… i mam wrażenie, że każdy się w tym domu dobrze czuł. A gości w tym domu, nie tylko z Warszawy, było w tym domu często od groma. Jakieś nieprawdopodobne ilości piekielnie mocnej, parzonej – to też był rytuał – w czajniczku herbaty, za to praktycznie zupełny brak alkoholu. Czasami trawka, czasami palony w fajce haszysz. Ale żeby nie było niedomówień, raczej rzadko i nikt tam, jak pamiętam, nie był „na haju”, nie fruwał. No i stały jeszcze sztalugi, dziesiątki tub z farbami, roznoszącymi po pokoju specyficzny – dla mnie miły – zapach. Była też Ela, do której większość osób mówiła Promyku – ja się nigdy nie przyzwyczaiłem – wycofana, w cieniu Jarka, ale potwornie ważna i w jego życiu, i jak się potem okazało, także w naszym. Ela zmarła wiele lat temu i – co niewątpliwe – była cichą ofiarą Służby Bezpieczeństwa. To po rewizji w ich mieszkaniu pękł jej tętniak mózgu – od tego zaczęły się nieszczęścia zakończone po paru latach zgonem…
Powiedział Pan jednak, że Jarosław Markiewicz odmówił Panu, gdy zaproponował mu Pan założenie podziemnego wydawnictwa…
Bo tak było…
Dlaczego?
Jarek chciał robić podziemne pismo, chciał pisać wiersze – zaraz na początku stanu wojennego, luty? marzec ’82? wydał pod pseudonimem Jan Marty mały tomik zatytułowany „Wszędzie jest ziemia”, chciał malować, a po rozmowach ze mną, w gruncie rzeczy wiedział, że nie będzie miał na to wszystko czasu, że praca w wydawnictwie to będzie „zapieprz” na okrągło. Zwłaszcza przy jego trybie życia – kładł się rano, wstawał koło trzeciej po południu – to tez wiedział, że będzie musiał zmienić.
Ale jednak został Pańskim wspólnikiem, współszefem Przedświtu.
Tak, bo ja nie ustawałem w tych namowach. Wiedziałem, że możemy się świetnie uzupełniać. Ja dawałem pewne możliwości poligraficzne, znajomość świata podziemnych wydawców i układów w nim panujących, on znajomość autorów i… i swoje wariactwo. Ciągle, kiedy to mówię, uśmiecham się. Jarek był zadziwiającym facetem – kompletnie nie znał się na sprawach technicznych, ale umiał wszystko wykombinować, jeśli byłaby konieczność aby samochód jeździł na wodę – proszę uwierzyć – doprowadziłby do tego. Nie wiem w jaki sposób, ale tak by było. Jeśli brakowałoby farby do offsetu, użyłby atramentu i tez by było dobrze.
Po latach zresztą śmiał się, że dobrało się dwu dziwnych pisarzy – pierwszy na długim urlopie, drugi – z odłożonym pisaniem do lepszych czasów.
W każdym razie, Jarek nie uczestniczył w produkcji naszej pierwszej książeczki, nie było go zresztą wówczas w Polsce.
Wyjechał z Polski w 1982 roku?
Tak. Jak wspominałem, Jarek był też malarzem. Malarzem samoukiem – choć pewnie duży wpływ na jego malowanie mieli jego przyjaciele – później także moi znajomi: Marek Porębowicz, Henryk Waniek, Wiesław Sadurski, pewnie także inni, przyjaźnił się przecież także ze znakomitym rzeźbiarzem, Adasiem Myjakiem…I w gruncie rzeczy żył wówczas z malowania. Wystawiał swoje obrazy w galeriach w Szwecji, w Niemczech. Sprzedawał te obrazy za sto, dwieście dolarów – to były wówczas spore pieniądze w Polsce. No i zdarzyło się, że okradziono galerię, nie pamiętam już, chyba w Szwecji – zrabowano też obrazy Jarka. Okazało się, że Jarek jest potrzebny tam, na miejscu „galernikowi”, a może ubezpieczycielowi albo policji. W każdym razie wystąpiono o to do naszych władz i Jarek dostał „pagartowski” paszport. W każdym razie w grudniu ’82 nie było go w PRL-u.
A po powrocie dał się jednak przekonać i włączył się w naszą pracę, zaangażował bez reszty. Dziś mogę powiedzieć z cała odpowiedzialnością, że Przedświt to także jego dziecko…
Dziecko dwóch ojców…
Jak by to nie zabrzmiało, faktycznie Przedświt miał dwóch ojców.
Jeszcze jedna osoba silnie umocowana w świecie literackim, często się w Pana opowieści przewija ,poczynając od Latających Uniwersytetów - krytyk literacki Tomasz Burek. Nie wspomniał Pan o Basi Sadowskiej, poetce, matce zamordowanego później Grzesia Przemyka, która swa działalność związana była z środowiskiem opozycyjnym już od lat siedemdziesiątych. Poetce, niesłusznie dziś zapominanej.
Rozumiem, że do Przedświtu zaraz wrócimy.
Tomek Burek… Dla mnie jedna z najważniejszych postaci polskiego środowiska literackiego. Może najważniejszy polski krytyk literacki. Sporo mu zawdzięczam. Poznaliśmy się na wykładach Uniwersytetu Latającego, musiała to być jesień roku 1977, bo to wtedy zaczęły się jego wykłady, a ja uczestniczyłem w nich od początku… Wie pan, miałem wówczas dwadzieścia jeden lat i zdawało mi się, że przeczytałem już tyle, że mogę jak równy z równym dyskutować z każdym. A Tomek nagle uświadomił mi, że nie przeczytałem do tej pory – oczywiście świadomie mówię z pewną przesadą – niczego. Odkrył przede mną na przykład „Podróż do kresu nocy” Louisa-Ferdinanda Céline'a, Odkrył przede mną masę książek. A przy tym Burek jest niesamowitym erudytą, badaczem literatury w trochę już odchodzącym ale wspaniałym stylu, człowiekiem o krystalicznym charakterze, niebywałej odwadze, prawości i niezwykłej kulturze osobistej. Przez bardzo długi czas był miedzy nami jakiś – nie przez Tomka tworzony, raczej wynikający z moich obaw i jednak różnicy wieku – rodzaj dystansu. Już po ’89 roku – być może w ’90 – spotkaliśmy go z moją żoną, która go wcześniej nie znała i natychmiast zaproponowała abyśmy przeszli na ty. Chciałem się schować pod ziemię ale Tomek natychmiast się zgodził. Wiele, wiele razy – pomijam czas, gdy na Chmielnej, w moim mieszkaniu, prowadził wykłady Uniwersytetu Latającego – spotykaliśmy się już w prywatnych, towarzyskich okolicznościach. Wciąż jest dla mnie niedościgłym wzorem.
Ma też Burek dla mnie inne zasługi. Chyba w ’78 roku zaproponował Jackowi Gniedziukowi i mnie abyśmy odkupili wyprzedawaną bibliotekę Ryszarda Zengla. Kto dziś wie kim był Ryszard Zengel cudowne dziecko polskiej krytyki literackiej, bodaj najmłodszy /nie wiem czy równie młody nie był Krzyś Mętrak/ członek Związku Literatów Polskich? Miał dwadzieścia jeden lat kiedy w 1959 roku popełnił samobójstwo. Teraz jego mama, z którą Tomek miał kontakt chciała sprzedać tę bibliotekę ale ustalili z Tomkiem, że mają te książki dostać się w dobre ręce. Byliśmy z Jackiem wśród wybrańców. I pewnie bylibyśmy gotowi skoczyć sobie o te książki do gardeł – niestety nie pamiętam już tytułów – bo każdy chciał je kupić wszystkie. Konsensus polegał na losowaniu.
I druga sprawa. Chyba też w ’78, a może ’79 odważyłem się pokazać Tomkowi swoje wiersze. Nie oddawał ich przez dłuższy czas, we mnie rosła frustracja aż wreszcie, było to w jakieś kawiarni, może w Harendzie, oznajmił, że jest OK., że konsultował sprawę z Urszulą Kozioł. Ale że oboje doszli do wniosku, że jest jeszcze za wcześnie na debiut. Oczywiście, jak każdemu, spieszyło mi się do publikacji, ale dziś wiem oczywiście, że miał rację. I że był nadmiernie miły. Czytam właśnie „Zapamiętanych” Jacka Bocheńskiego i tam znajduję podobną sytuację. Kazimierz Brandys odrzuca jakiś jego tekst złożony w „Kuźnicy”. Bocheński pisze tak: „…jeśli się cokolwiek napisało, nie trzeba się tego wyrzekać, lecz ze zgrzytaniem zębów uznać za swoje i pozostawić, chociaż chciałoby się zatrzeć po tym wszelkie ślady. Unicestwienie najprawdopodobniej nastąpi tak czy owak”. Nie zgadzam się z panem Jackiem, niektórych rzeczy nie warto publikować. Czasami po prostu trzeba dojrzeć. I za te lekcję jestem Tomkowi niezmiernie wdzięczny. Ale do mojego pisania, jak rozumiem, jeszcze dobrniemy.
Basia Sadowska. Znałem ją znacznie słabiej niż Tomka. Poznałem ja niewątpliwie u Jarka. Może w ’79, może na początku ’80? Inaczej niż z Burkiem, z nią natychmiast byłem na ty. Była ciepła, ogromnie przyjacielska osobą. Spotykaliśmy się wiele razy, ale Basia była przyjaciółką Markiewicza, nie moją. Po wyjściu z internatu załatwiała mi jakieś lekarstwa, ileś razy się ze mną w tej sprawie spotykała. Bardzo przeżyłem śmierć jej syna, Grzesia w 1983 roku. Widziałem jak Basia się pochyla coraz niżej i niżej, jak ulatuje z niej chęć życia… W 1984 wydaliśmy tom Sadowskiej zatytułowany „Słodko być dzieckiem Boga” z litografiami Barbary Brożyny. Odmówiła przyjęcia honorarium. „Wam te pieniądze będą bardziej potrzebne” – oznajmiła. Zaraz po śmierci Basi, w październiku ’86 przygotowaliśmy i miesiąc później wydaliśmy jej „Wiersze ostatnie” z rysunkami Marka Blocha.
Niestety, jakość poezji Basi splotła się z tragiczną śmiercią Grzesia Przemyka. Tego się nie da oderwać. Oczywiście jest to ze strata dla jej poezji ale są sytuacje bez wyjścia. W tym wypadku matka i syn będą zawsze razem.
Środowisko literackie, artystyczne od "68 roku było mocno kontestujące. Liczne listy, protesty, wyraźne sympatyzowanie z robotnikami w "76 roku, teksty ukazujące się poza oficjalnym obiegiem, o czym tu dużo mówimy, piosenki, kabarety - wszystko to w jakiś sposób tworzyło atmosferę do rodzących się na dużą skalę protestów. Trzeba jednak powiedzieć, że nie wszyscy w tym uczestniczyli, że byli także w środowiskach twórczych "zahartowani" obrońcy komunizmu, ale byli także i tacy, po których nigdy byśmy się nie spodziewali, że staną obok znienawidzonej władzy, skażą swoje imię i twórczość na pogardę i infamię. Dobraczyński, Żukrowski, Sandauer...
Wie pan, ja przede wszystkim nie zgadzam się z tezą, że środowisko literackie czy jak pan ujmuje szerzej artystyczne, było mocno kontestujące. Były jednostki kontestujące i dziś chcemy je widzieć, eksponować. Cała kontestacja tych środowisk, tak naprawdę sprowadzała się do podpisania od czasu do czasu jakiegoś listu. I nawet rok ’76, rok od którego tak naprawdę zaczął się „drugi obieg” nie był przełomowy. Związek Literatów Polskich – nie mam tu danych więc trochę strzelam – miał pewnie z tysiąc pięciuset członków. Ilu kontestowało rzeczywistość? Pięćdziesięciu? To góra. W czytanych przeze mnie właśnie „Zapamiętanych” - Bocheński w szkicu o Marcie Fik pisze: „…jak niedawno ktoś wyliczył, w opozycji przedsolidarnościowej uczestniczyło sto osób podczas całego jej trwania. Były to w różnych konfiguracjach wciąż te same osoby.”. Przypominam sobie jakiś wieczór z roku ’79 u mnie w mieszkaniu – Wojtek Frąckiewicz, a może ja, tego już nie pomnę, w każdym razie jeden z nas dwu, zadał pytanie o liczebność opozycji Jackowi Kuroniowi. On twierdził, że było nas jeszcze mniej, koło siedemdziesięciu. A skoro tak, to ile osób ze świata artystycznego było w tych siedemdziesięciu? Znałem większość – pisarze, aktorzy, reżyserzy, malarze to były absolutne wyjątki. Tak naprawdę wszystko zmienił rok osiemdziesiąty. To wtedy, nagle, także świat artystyczny podniósł głowę, to wtedy to środowisko zaczęło jawnie artykułować swoje potrzeby, postulaty, oczekiwania. I to raczej sprowadzane do spraw najprostszych. Bo nie przypominam sobie aby ktokolwiek z tego środowiska – pewnie zresztą byłby uznany za szaleńca – mówił głośno o niepodległości Polski, o jej suwerenności, o uniezależnieniu od Związku Radzieckiego. Postulaty przecież nie mówiły nawet o zniesieniu cenzury. Chciano jej ograniczenia, zmniejszenia restrykcji, zdjęcia zapisów cenzuralnych. Chciano szybszej ścieżki druku, chciano paszportów, chciano załatwienia jakichś spraw socjalnych, demokratycznego wyboru władz w stowarzyszeniach twórczych. Akurat ten ostatni warunek spełniono.
Po tym przydługim wstępie, wracam teraz do pańskiego pytania. Tak, ze zdumieniem obserwowałem postawy takich ludzi jak Dobraczyński, Sandauer, w znacznie mniejszym stopniu Żukrowski. Ale jeszcze jeden wtręt. Jak pan pamięta, bojkot telewizji „zarządziło” środowisko aktorskie. I to była naprawdę skuteczna akcja, ale i tam znalazły się osoby z wielkimi nazwiskami – warto przytoczyć jedno: Ignacy Gogolewski – które ten bojkot złamały, poszły na współpracę z władzami stanu wojennego. Więc nie tylko pisarze. Bardzo trudno mi osądzać z jakiego powodu tak się stało. Bo przecież to nie tylko ci wymienieni przez pana. Przecież i Anderska i Gąsiorowski i Sadkowski. Powiedzmy, że przypadek dwu ostatnich ale i wielu, wielu innych, którzy i potem, i dziś zasiadają we władzach ZLP jest osobny, że były to osoby od lat uwikłane we współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa /jakiś czas temu, z tego co można przeczytać we władzach ZLP byli wyłącznie tajni współpracownicy służb: Grzegorz Wiśniewski, Aleksander Nawrocki, Andrzej Zaniewski, Wacław Sadkowski Krzysztof Gąsiorowski, Leszek Żuliński – część z nich nie uważała tego nawet za plamę na honorze/, ale co robił Sandauer wśród żołnierzy na poligonie na początku stanu wojennego? Dobraczyński, przedwojenny ONR-owiec, pisarz może nie pierwszorzędny ale jakoś ważny, który staje na czele Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego? Anderska, która staje na czele fasadowego Związku Literatów Polskich, kradnącego i nazwę, i tradycję legalnie wybranym władzom tego związku? I robią to wszystko w chwili, gdy spora grupa ich kolegów siedzi w więzieniach. Jak mówiłem, nie do końca rozumiem te postawy. Ambicje bycia kimś ważnym? Uzależnienie od władzy? Starość w światłach reflektorów? Nie wiem. Wiem natomiast, że te podziały nie zostały zakopane, że nasze środowisko dalej jest podzielone i nic, naprawdę nic nie wskazuje aby te podziały, te rowy, które powstały w stanie wojennym – piszę te słowa dokładnie 13 grudnia, w rocznicę stanu wojennego – mogły zostać zakopane.
Mam tu też swoje osobiste odniesienie. Parę lat temu, najpewniej był to rok 2006 albo 2007, zostałem poproszony, jako wiceprezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, przez mojego kumpla, świetnego, niestety nieżyjącego już reżysera, a wówczas dyrektora Programu II Polskiego Radia, Krzysztofa Zaleskiego, o rozmowę w sprawie stawek autorskich do ZAiKS-u. W tej rozmowie prócz nas brał udział prezes ZAiKS-u i wiceprezes Związku Literatów Polskich, Wacław Sadkowski. Rozmawialiśmy ale ręki mu nie podałem. Ktoś powie, że to małostkowe? Może. Niech tak będzie, trudno.
Wracajmy do Przedświtu. Jak pan wydał tę pierwszą książkę. Mówił pan, że nie miał pan pieniędzy, że wszystkie pożyczył i Panu ich nie zwrócono.
To prawda, nie zwrócono. Ale proszę pamiętać, że miałem wiele znajomości z wcześniejszej mojej działalności, że wiele osób mi ufało, że drukarze wiedzieli, że im zapłacę. Tę pierwszą książeczkę wydrukowaliśmy na tak zwanym „dojściu” w Instytucie matki i dziecka na ulicy Kasprzaka w Warszawie. Korzystaliśmy zresztą z tego „dojścia” przez wiele lat i szczęśliwie nigdy nie było tam wpadki. O przewiezienie paczek, nie mówiąc, co w nich jest – bije się dziś w piersi i oczywiście uważam dziś, że nie powinienem był tak postępować – poprosiłem chłopaka – był parę lat starszy ode mnie, którego poznałem leżąc w Instytucie Hematologii. On był naprawdę chory i to bardzo ciężko, miał czerniaka, a ja uznałem, że w razie wpadki raczej nikt go nie będzie trzymał w więzieniu. Niestety nie pamiętam jego nazwiska, nigdy potem żeśmy się już nie zobaczyli – pod blokiem, po wyładowaniu paczek, powiedziałem mu co przewiózł. Nie miał do mnie pretensji, chyba się roześmiał. Składaliśmy tę książkę w mieszkaniu – tu znów konspiracja w konspiracji – narzeczonego, a może już wówczas męża, naukowca, dziś profesora, którego nie było wówczas czy to w Warszawie, czy w ogóle w Polsce, mojej koleżanki, Krysi Gorzelak. Składaliśmy tę broszurę – przypomnę Claire Sterling „Kto chciał zabić papieża”, wybraną co tu kryć trochę przypadkowo – w cztery osoby: właśnie Krysia, Paweł Zapaśnik i my z żoną. Ewa już z ogromnym brzuchem, za miesiąc miała się urodzić nasza córka.
Jaki był nakład tej pierwszej pozycji Przedświtu? Może Pan też wyjaśni skąd ta nazwa?
Nakład to pewnie były trzy tysiące i rozszedł się błyskawicznie, w ciągu paru, parunastu dni. W każdym razie szybko mogłem zapłacić drukarza. A nazwa? To dłuższa – przynajmniej w czasie historia. W roku ’81 ukazała się w NOW-ej obszerna jak na warunki podziemia – wyciągam z półki i sprawdzam, 226 stron – książka Barbary Toruńczyk, dziś redaktora naczelnego Zeszytów Literackich, zatytułowana „Narodowa Demokracja. Antologia myśli politycznej 1895-1905”. Wymyśliłem wówczas, że należałoby zrobić analogiczną pozycję dotyczącą pism polskich socjalistów. Spędziłem nad tymi pismami, a raczej ich mikrofilmami, w Bibliotece Narodowej na Placu Krasińskich, dziesiątki godzin. Zrobiłem wiele notatek, szkiców. Nic z tego nie wyszło, bo po wprowadzeniu stanu wojennego miałem na głowie znacznie ważniejsze sprawy niż antologia myśli politycznej polskich socjalistów. W każdym razie jednym z tych pism był właśnie „Przedświt” powiązany z działalnością niepodległościową PPS-u. Nie utożsamiałem się z socjalistami ani wówczas, ani dzisiaj, ale ten ryt niepodległościowy „Przedświtu” na tyle mocno utkwił mi w głowie, a nazwa wydawała mi się na tyle nośna, że nie miałem wątpliwości ani innych koncepcji.