ZAPIS CZASU, czyli tak było…
Bohdan Wrocławski rozmawia z WACŁAWEM HOLEWIŃSKIM (2)
- Zdaję sobie sprawę, że w tym czasie nie określano precyzyjnie celów politycznych, były one jakby trochę zamglone, ale w świadomości milionów ludzi istniały. Na pewno mówiono o uniezależnieniu Polski od ZSRR, ucieczki od cenzury. W tle majaczyły bliżej niesprecyzowane żądania ekonomiczne. Była to polityka małych kroków, a przecież, jak mawiał Napoleon Bonaparte: „Wielka polityka to tylko zdrowy rozsądek zastosowany do wielkich rzeczy”.
- Nie mogę opowiadać o celach politycznych narodu, to zbyt ogólne pojęcie, to zresztą zbitka pojęciowa. A ludzie opozycji? Zapewne te cele były bardzo różne. Co więcej były różne w różnym czasie. Mogę opowiadać o moich wyobrażeniach, o tym jakie zmiany wydawały mi się możliwe. Tak więc na pewno przed sierpniem roku 80 nie wyobrażałem sobie, w dającej się określić perspektywie czasowej, pełnej niepodległości Polski. Ale wydawało mi się, że pola niezależności można było poszerzać, robić wyrwy w systemie. Tych inicjatyw było nie tak dużo ale się zdarzały i każda z nich miała swoje znaczenie. Najpierw KOR, potem NOW-a, pisma podziemne, Studenckie Komitety Samoobrony, ROPCiO, Komitet Samoobrony Chłopskiej wreszcie Wolne Związki Zawodowe /najpierw na Śląsku, potem na Wybrzeżu/, KPN, Uniwersytet Latający.
- Przełomem było zabójstwo Stanisława Pyjasa w 1977 roku?
- Nie wiem czy przełomem. Było niezwykle ważnym, dziś chyba niedocenianym, wydarzeniem. Pokazywało, że system wciąż jest gotów w starciu z rodzącą się opozycją na najbardziej brutalne posunięcia. Ale też to zabójstwo, kłamstwa, matactwa władzy spowodowały ogromną determinację sporej grupy osób, które chciały się temu przeciwstawić, doprowadzić do wyjaśnienia sprawy, ukarania winnych. Dla mnie wiązało się to też z pierwszym kontaktem z bezpieką.
- Niech Pan o tym opowie.
- Po powstaniu warszawskiego Studenckiego Komitetu Samoobrony, jedno z jego zebrań, to musiała być późna jesień ‘77 roku lub sam początek roku ‘78, odbyło się w moim mieszkaniu. Trochę przypadkowo. Moja ówczesna dziewczyna była koleżanką z klasy Wojciecha Frąckiewicza, jednego z twórców warszawskiego SKS-u. Zapytał czy to zebranie może się odbyć u mnie. Nie miałem nic przeciwko. Było na nim kilkanaście osób. Poza Frąckiewiczem na pewno Teodor Klincewicz /legenda podziemia, z Teosiem znałem się już wcześniej/, Waldemar Maj, Jakub Bułat. Nie brałem w tym zebraniu udziału, to nie była działalność, w którą byłbym zaangażowany. Siedziałem w drugim pokoju, coś tam sobie robiłem. Ale już następnego dnia obudził mnie telefon. Usłyszałem mniej więcej taki tekst:
- Pan Holewiński? Czy może pan do nas przyjść jutro?
- Do nas, czyli do kogo? – rozespany kompletnie nie wiedziałem o co chodzi.
- Do Komendy Stołecznej.
- Ale po co?
- Dowie się pan na miejscu.
- Jutro nie – próbowałem zyskać na czasie.
- To kiedy? – mężczyzna nie ustępował.
- Ale pan wie, że ja o tym poinformuję inne osoby.
- To znaczy kogo? – ubek był chyba zdziwiony tym, co powiedziałem.
- Michnika – wypaliłem z grubej rury.
Chwilę trwało zanim mój rozmówca przetrawił tę informację. I chyba nie do końca w nią uwierzył.
- To co, pojutrze? O 11. W Pałacu Mostowskich. Na dole przy przepustkach
- Dobrze – powiedziałem.
Rozłączyłem się i natychmiast zadzwoniłem do Adama pytając co mam zrobić. Gdyby mi powiedział abym nie szedł – pewnie bym nie poszedł. Ale usłyszałem, że mam iść, bo inaczej zgarną mnie z domu, zamkną na 48 godzin. Nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie. Pierwsze spotkanie z bezpieką - nerwy, strach, układanie sobie w myślach tego, co się ma powiedzieć.
- Jak wyglądało to spotkanie?
- Zeszli po mnie do biura przepustek, zaprowadzili na piętro, posadzili na ławce przed pokojem, w którym mieli mnie przesłuchiwać i zniknęli. Siedziałem 15 minut, pół godziny, godzinę. Jeszcze wówczas nie wiedziałem, że to stała metoda aby „pacjent” się denerwował, kruszył, miękł…
Wie pan, z jednej strony ja się bałem, z drugiej oni mieli świadomość, że będą rozmawiali z kimś kto ma jednak pojęcie o prawie. Zaczęli od pytania dlaczego zorganizowałem u siebie spotkanie SKS-u. To było dosyć śmieszne, nierealne. Powiedziałem, że niczego nie organizowałem, że przyszło do mnie paru kolegów, że gadaliśmy, coś tam popijaliśmy. Oczywiście – natychmiast przyszło mi do głowy, że ktoś w tym SKS-ie musiał donieść. Ale tak przecież być nie musiało. Najpewniej ktoś z nich miał „ogona”, za kimś do mnie przyszli. Potem zaczęli wypytywać o moich rodziców. Nie mieszkałem z nimi od końca I roku studiów. Zostawili mi mieszkanie, sami kupili mały dom w Radości /z dożywociem pani, która im ten dom sprzedała/. Oświadczyłem, że jestem skłócony z rodzicami i nie utrzymuję z nimi kontaktu. Wydawało mi się to sprytnym posunięciem, którym jakoś ich chronię. Zadawali mi sporo pytań ale ja już nie chciałem na nie odpowiadać.
- Grozili panu?
- Nie. Mnie w ogóle tylko raz grozili – kiedy siedziałem w więzieniu w 1984 roku. Obiecali tylko, że będą mnie mieć na oku i żebym się dalej w nic nie „bawił”, bo mogę mieć problemy ze skończeniem studiów. To pierwsze przesłuchanie trwało z godzinę. Po przyjściu do mieszkania zaraz miałem telefon od Michnika. – Straciłeś cnotę? – zapytał.
Nooo, straciłem
- Zgodnie z obietnicą pojawiły się problemy ze studiami?...
- Trudno mi powiedzieć, że miałem problemy. Wiem na pewno, że przyszli do mojego prodziekana, pana profesora Pietrzaka /wówczas docenta/ z żądaniem aby mnie wywalić ze studiów. Oświadczył, że nie ma żadnych podstaw i wyrzucił ich za drzwi. Pan profesor Pietrzak nie miał prawa znać na wydziale, na który było 200 osób na roku jakiegoś tam studenta. Ale mnie znał – byłem na jego seminarium, pisałem zresztą u niego magisterium. I w zasadzie było to seminarium historyczne /prawo wyznaniowe/, co jak Pan rozumie, powodowało moją dużą aktywność. Pan profesor Pietrzak zachował się wobec mnie zresztą przepięknie. 5 lat po skończeniu przeze mnie studiów, w 1984 roku, gdy siedziałem w więzieniu, napisał w mojej obronie list. Sam, z własnej inicjatywy. A może ktoś mu to podpowiedział? Nie wiem. Jakos nie miałem nigdy okazji z nim o tym porozmawiać, podziękować.
Nie mam pojęcia natomiast czy represją, czy zwykła złośliwością prorektora było odmówienie mi prawa – mimo rewelacyjnych rekomendacji zarówno mojego prodziekana, jak i pani prodziekan Wydziału Historii – robienia drugiego fakultetu właśnie na tym wydziale.
Często zdarzało się, że demonstracyjnie za mną łazili. Czasami po dwóch, czasami po czterech. Na uczelni, w stołówce studenckiej, na ulicach. To było irytujące, denerwujące ale po pewnym czasie można było przywyknąć. Potem zaczęli mi robić rewizje w domu i czasami zamykali na 48 godzin… W różnych zresztą komendach, nie tylko w Pałacu Mostowskich. Czasami się śmieję, że poznałem większość warszawskich „dołków”.
- Po latach milczenia zaczyna się dziać coś dziwnego, powstają dziesiątki nielegalnych wydawnictw, tysiące egzemplarzy książek dotąd zakazanych, cudownej literatury, która krąży z rąk do rąk. Opór twardnieje. Na estradach całego kraju pojawiają się kabarety, nad którymi nie panuje cenzura. Rodzi się wolne słowo, bo jak to powiedział Adam Mickiewicz: „Cisza przyjacielu, rozdziela bardziej niż przestrzeń. Cisza przyjacielu nie przynosi słów, cisza zabija nawet myśli”.
- Myślę, że myli pan porządki. W latach siedemdziesiątych, do sierpnia ’80 roku nie było dziesiątków wydawnictw niezależnych. Była NOW-a, był Krąg, były Spotkania, był Głos, Krakowska Oficyna Studentów, Officyna Liberałów, Wydawnictwo im. Konstytucji 3 maja /z bardzo szczególną rolą Pawła Mikłasza – kto chce, niech sobie sprawdzi to nazwisko/ i… i to by było chyba na tyle. Oczywiście w różnych miejscach powstawały jakieś pisemka, pewnie gdzieś drukowano ulotki ale wielki rozwój wydawnictw niezależnych zaczął się po sierpniu ’80 roku. Oczywiście, rola wydawnictw niezależnych jest nie do przecenienia. Z wielu powodów – łamania bariery strachu, wiedzy, samoorganizacji. Zwłaszcza, że część z tych książek była też czytana przez Wolną Europę. Dla wielu, bardzo wielu Polaków było to pierwsze zetknięcie się z Miłoszem, Gombrowiczem, Herlingiem-Grudzińskim, z zakazanymi książkami Sołżenicyna, Camusa, Havla, dziesiątków innych. Z innym myśleniem ekonomicznym, z nowym spojrzeniem na historię. Był to też oddech dla sporej grupy pisarzy, którzy wreszcie mogli machnąć ręką na cenzurę. Jak było z kabaretem – trudno mi powiedzieć, to w zasadzie nie był mój świat. Pamiętam za to trochę koncertów w prywatnych mieszkaniach, na przykład młodziutkiego Jacka Kaczmarskiego, gdzieś na ulicy Bagno w Warszawie. Swoją drogą nieźle wówczas popijał…
- Gdzie Pan odnalazł się w tym wszystkim?
- Jestem na różnych „frontach”. Mówiłem już o bibliotece, o składaniu Biuletynu Informacyjnego KOR-u. Od jesieni ’77 roku chodzę na wykłady Uniwersytetu Latającego. Chodzę na zajęcia Tomasza Burka i Adama Michnika. Na wykładach Michnika tłumy. W 1979 roku zajęcia tego pierwszego odbywają się w moim mieszkaniu. Ale wcześniej uczestniczę w spotkaniu, które na prośbę Burka prowadzimy z Jackiem Gniedziukiem w mieszkaniu gdzieś przy Pomniku Lotnika. Zapraszamy na to spotkanie Stanisława Barańczaka, bo o nim mamy mówić. W tych zajęciach zwykle brało niewiele osób /pamiętam Natalię Woroszylski/, może dziesięć, może piętnaście. I nagle na tym spotkaniu jest z osiemdziesiąt osób. Prawie nikogo nie znam. Początkowo cieszymy się z wyjątkowej frekwencji. Zaczynamy mówić i momentalnie rozpoczyna się jakiś niezwykły spektakl. Nie dają nam dojść do głosu, co chwila ktoś się podrywa i krzyczy: „Barańczak życiorys”. Barańczak usiłuje coś powiedzieć, usiłuje Burek, gospodarze. Nic nie pomaga. Krzyk. Mam straszne poczucie, że jestem tam kompletnie sam, że ci bojówkarze, bo była to bojówka z SZSP, mogą z nami zrobić dosłownie wszystko.
- Czym skończyła się ta prowokacja?
- Dłuższy czas nie wiemy co robić. Wreszcie zaczynamy z Jackiem czytać wiersze Barańczaka. Na zmianę. I o dziwo ta dzicz milknie. Całe zajęcia poświęcamy na wiersze. Z perspektywy czasu myślę, że skończyło się cudownie. Mogli przecież nas pobić, tak jak pobili Maćka Kuronia i Heńka Wujca na wykładzie Jacka Kuronia.
Od roku ’78 jestem już w ”środku” NOW-ej. Wchodzimy tam z Markiem Borowikiem i Przemkiem Cieślakiem na specyficznych zasadach. Tworzymy wydawnictwo w wydawnictwie. To znaczy wydajemy książki pod dwoma znaczkami /NOW-ej i jednocześnie Niezależnej Spółdzielni Wydawniczej 1/, jesteśmy w kolegium wydawniczym NOW-ej. Dlaczego tak? Cóż – pewnie niesłusznie, pewnie była to z mojej strony arogancja, ale miałem poczucie, że na temat książek zakazanych wiem wcale nie mniej niż Michnik, Chojecki czy Boguta. Chciałem, a i moi koledzy także - mieć rzeczywisty wpływ na to, co będzie wydawane. Nie chciałem być tylko drukarzem.
- Udało się?
- Jak by panu powiedzieć? I tak i nie. Podsuwałem pomysły. Zaczęliśmy od „Ósmego dnia tygodnia” Hłaski /projekt okładki do tej ale i innych książek Paweł Przyrowski – dziś wspaniały, jeden z najlepszych witrażystów w Polsce/, książki niby legalnej ale kompletnie niedostępnej. Miałem też swój udział w niektórych tytułach NOW-ej. To z mojej inicjatywy wyszło na przykład „Pożegnanie jesieni” Witkiewicza /tak, tak, Witkacy też był na indeksie/. Robiliśmy przy tych książkach wszystko – od druku /drukował z nami też Witek Sielewicz – dziś wiceburmistrz Żoliborza/, organizowaliśmy „składaczy”, rozliczaliśmy nakład. Tę pierwsza książkę zaczynaliśmy drukować gdzieś na Starym albo Nowym Mieście, a kończyliśmy w przeraźliwym zimnie na działce Marka Borowika w jakimś budynku, przez którego sufit widać było gwiaździste niebo.
- Jak długo trwała Pana współpraca z NOW-ą?
- Niezbyt długo. Przetrwałem w NOW-ej wydając z moimi kolegami kilkanaście książek, do roku ’80. Inaczej też niż moi koledzy, miałem poczucie, że niewiele ode mnie zależy, że zbyt często muszę słuchać i ulegać innym. Chyba się do tego nie nadawałem. Ale muszę zaznaczyć, że z NOW-ą nie rozstawałem się w żadnym gniewie. Z wieloma ludźmi z „firmy” koleguję się do tej pory, z niektórymi nawet przyjaźnię. I to niezależnie od tego, jakie są dziś nasze poglądy polityczne. Zresztą, to trudno wytłumaczyć, ale nasze pola aktywności przeplatały się na tylu płaszczyznach, że trudno było ot tak, nagle, zmienić środowisko w którym – można tak rzec – uczyłem się całego „podziemia”. Na przykład wielokrotnie z Teosiem Klincewiczem rozrzucałem różne ulotki, pomagaliśmy sobie w zdobywaniu papieru /Marek Krawczyk/. W sierpniu ’80, po wybuchu strajków, współuczestniczyłem w działającym wówczas centrum informacyjnym, chciałem jechać do Szczecina w czasie trwających tam strajków, ale uznano, że tu będę pożyteczniejszy. W podwarszawskich Kaniach drukowaliśmy biuletyn dla strajkującego Ursusa. Ciągle gdzieś się spotykaliśmy, coś wspólnie robiliśmy….
- Już Pan wspominał o swojej wizycie w Pałacu Mostowskich… Były wpadki, rewizje, ale momentami mam przeświadczenie, a nie jestem w tym odosobniony, że SB mogła w ciągu tygodnia zlikwidować większość tych wydawnictw. Dziś wiadomo, że wiele z nich było infiltrowane przez agentów. Warto aby powiedział Pan o swojej wiedzy na ten temat wtedy i dziś.
- Zanim odpowiem na Pańskie pytanie, musze skończyć poprzedni wątek. Jak już pisałem rozstałem się z NOW-ą. Przemek Cieślak, Marek Borowik, Witek Sielewicz w niej pozostali. Ja, dalej pod szyldem Niezależnej Spółdzielni Wydawniczej ale już bez znaczka NOW-ej, rozpocząłem samodzielna działalność wydawniczą. Razem ze mną działali Grzegorz Wakulski i Paweł Zapaśnik, później, w czasie „karnawału Solidarności” dołączył do nas Paweł Sadowski i moja późniejsza żona Ewa Saks. To było pierwsze poważne wyzwanie. Przygotować program wydawnictwa, druk, kolportaż. Pracowałem dużo, bardzo dużo. Ale też miałem sporo czasu. W ’79 roku skończyłem studia, było jasne, że nie mam szans na żadną aplikację i w ogóle raczej będę miał kłopoty z pracą. Poszedłem do kuratorium – mało kto o tym wie, ale wówczas po prawie mieliśmy nakaz, bodaj przez dwa albo trzy lata, pracy - chciałem się zatrudnić albo jako nauczyciel historii, albo w jakimś policealnym studium jako nauczyciel elementów prawa. Pani w kuratorium była życzliwa. Napisałem podanie, złożyłem potrzebne dokumenty i przyszedłem kilka dni później po odpowiedź. Już nie było uśmiechów, raczej strach w jej oczach. Wszystkie wolne etaty, w te kilka dni, się zapełniły.
Nawet gdybym chciał nie mogłem też już wyjechać za granicę. Po raz ostatni dostałem paszport w roku ’79 – wspinałem się wówczas w tureckim Taurusie, zjeździłem Turcję, Syrię i nielegalnie Liban. Potem, aż do roku ’89 odmawiano mi go – paszportu - regularnie. A ja równie regularnością składałem kolejne wnioski paszportowe. Mój ówczesny przyjaciel, Sławek Malcharek zaproponował abyśmy poszli do jego szefa i z nim porozmawiali o pracy. Sławek był kamerzystą w telewizji i robił z Włodzimierzem Zientarskim program motoryzacyjny. Zientarski pogadał ze mną ale też chciał abym przyszedł za kilka dni. Przyszedłem i usłyszałem, że owszem, może mnie zatrudnić, ale muszę natychmiast skończyć z moją działalnością opozycyjną. Powiedziałem, że taką propozycję – tak było naprawdę – miałem już wcześniej, w Pałacu Mostowskich… I to z możliwością wybrania jakiej chciałem redakcji. Tak więc, mimo nakazu pracy, którego nikt w stosunku do mnie nie egzekwował, całą swoją energię poświęciłem na robienie książek.
Pyta Pan o agentów, infiltrowanie środowiska, wpadki. No cóż, nie mam wątpliwości, że byliśmy rozpracowywani. Ale ja mogę ze stuprocentową pewnością rzucić tylko jedno nazwisko. To Leszek Jacek Hofman, mój kolega, dosłownie z ławki, z uniwersyteckiej ławki. Inteligentny, oczytany, powiedziałbym nawet błyskotliwy. Mieliśmy podobne pasje: sport, literatura, wydawnictwa podziemne, mieliśmy o czym gadać. To, co nas różniło, to alkohol, którego ja piłem niewiele, a Jacek sporo. Dzięki temu trybowi życia – znał wszystkich. Nawet mu czasami tego zazdrościłem. Po studiach nasze drogi się rozeszły, chyba nawet przez kilka lat się nie widzieliśmy. W Polsce, po ’89 roku, Jacek, dość już wówczas znany adwokat, obracał się w kręgach, o które i ja zahaczałem.
Z jednej strony była to „Literatura”, wciąż jeszcze ważne pismo i nasi kumple – choć poznani zupełnie niezależnie – Jurek Górzański, Krzysztof Mętrak, Krzysztof Karasek. Z drugiej to była redakcja Gazety Polskiej. Jacek bodaj w ‘94 roku poprosił abyśmy – my, to znaczy działające już oficjalnie wydawnictwo Przedświt – pomogli wydać książkę Piotra Wierzbickiego „Upiorki”. Zrobiliśmy to, a ja zacząłem pisać dla Gazety – przede wszystkim o książkach; był tam wówczas specjalny dodatek książkowy. Hofman był w Radzie Nadzorczej Gazety. Bronił też Piotra Wierzbickiego w wielu wytaczanych mu wtedy procesach związanych z lustracją.
Chyba pod koniec lat dziewięćdziesiątych wybuchła bomba. Jacek stanął przed Sądem Lustracyjnym. I to w mojej sprawie. Nie będę opisywał tego w szczegółach – fakt faktem, że byłem jedyną osobą, na którą donosił, że zwerbowano go, chyba w ’78 roku, właśnie po to aby informował SB o moich działaniach. Byłem świadkiem przed Sądem Lustracyjnym. W sprawie nie było żadnych wątpliwości, zachowały się dokumenty, pokwitowania pobranych wynagrodzeń, chyba też pisane przez Hofmana relacje. Próbował mnie przepraszać, umniejszać skalę swoich „dokonań”. I naiwnie, gdyby powiedział mi cała prawdę, byłem skłonny mu wybaczyć. Problem w tym, że nie przyznał mi się do brania za donosy pieniędzy. Tego, nawet dla mnie, było za dużo… Jacek Hofman, wyrokiem Sądu Lustracyjnego, po wielu odwołaniach, w 2004 roku stracił prawo wykonywania zawodu na 10 lat. Ale, proszę mi wierzyć, nie bieduje…
- Tego się domyślam. Nie miał Pan więcej takich historii?
- W roku 1981 mnie i moim przyjaciołom – Witkowi i Bogusiowi Sielewiczom – postawiono zarzut „godzenia w sojusze PRL”. Dzisiaj – wydaje się – zarzut kuriozalny. Ale wtedy nie było nam do śmiechu. Zagrożenie sięgało 12 lat. Czym godziliśmy w te sojusze? Na tak zwanym „dojściu” wydrukowaliśmy książkę Fullera „Osiemnasta najważniejsza bitwa w dziejach świata”. Tym „dojściem” była drukarnia w siedzibie Stronnictwa Demokratycznego. Część nakładu już mieliśmy, częściowo książka była jeszcze drukowana. Wpadła tam bezpieka, aresztowała drukarzy /zwolniono ich po 48 godzinach/. Po latach czytałem w swoich papierach ich zeznania. Na ich podstawie można nas było oskarżyć o wszystko, nie tylko o godzenie w sojusze, także o próbę zamachu na Jaruzelskiego…
- Jak ta sprawa się skończyła?
- Trwała przez kilka miesięcy. To szczęśliwie był już okres „karnawału”. Na rewizję do Sielewiczów prócz bezpieki przyjechał też autokar robotników Ursusa, chcieli pobić tych ubeków. Na rewizję u mnie przybiegli ludzie z Komisji Krajowej NZS-u, w której wówczas pracowałem /mieszkałem na Chmielnej, KK NZS była na Brackiej – to tuż obok/, awantura była też w Sądzie, gdzie urzędował prokurator Szklarek prowadzący tę sprawę. Robotnicy na niego wrzeszczeli, on krzyczał, że nie pozwoli na to, że był więźniem Oświęcimia, oni, że pewnie jako kapo… Ale przeżyłem też wtedy ogromny zawód. Najpierw Bujak oświadczył, że będzie bronił Sielewiczów, bo ich zna, a Holewińskiego nie – więc jego nie.
Potem pojechałem na I Krajowy Zjazd Solidarności, który odbywał się w hali Oliwii w Sopocie. Spotkałem się tam z Adamem Michnikiem i wręczyłem mu broniące nas pismo podpisane przez ludzi NOW-ej – taki był zwyczaj, z automatu takie pisma podpisywano i to nie pytając nikogo o zgodę. Było tam więc i jego nazwisko. Adam przeczytał i zaczął kręcić nosem, że nie, że tak nie można, że on się nie zgadza. W ogóle tego nie rozumiałem. To były jakieś dziwne pląsy, gry. Wzruszyłem ramionami, poszedłem do Heńka Wujca i chwilę potem Zjazd wydał w nasze sprawie oświadczenie.
Sprawa jakoś tam trwała aż doi stanu wojennego. Kiedy mnie złapali – o czym pewnie jeszcze będziemy mówić – zagrożono mi procesem jeśli nie pójdę na współpracę. Pokazano mi też, jako drugi argument, stojący na szafie powielacz…
- Powielacz?
- No tak, w roku ’81 – i to świadczy o tym naszym rozpracowywaniu – wynająłem mieszkanie na rogu Madalińskiego i Puławskiej. Zrobiliśmy w nim drukarnię, w której na powielaczu białkowym drukowaliśmy między innymi takie pismo, które się nazywało „Stopień swobody” /w redakcji był tez Wojtek Warecki, Witek Chorwat/ – to w nim debiutowałem swoimi wierszami…
- O Pańskim dorobku literackim jeszcze porozmawiamy.
- Tak, tak… Drukowaliśmy tam też oczywiście książki. I któregoś dnia przyjeżdża do mnie Grzesiek Wakulski z pytaniem czy zabrałem maszynę. Wszystko w tym mieszkaniu było tak, jak wcześniej – zadrukowane ryzy papieru, farba - zniknął tylko powielacz. Dzięki Bogu znałem taki przypadek, gdy już komuś przede mną bezpieka „wyjęła” maszynę nie robiąc z tego sprawy. Dorobili klucze, weszli podczas naszej nieobecności, zabrali to, co chcieli zabrać i… i tyle. Tak więc w styczniu ’82 zobaczyłem swój powielacz na szafie w Pałacu Mostowskich. Propozycja była jasna: proces w dwu sprawach albo współpraca…
- Jaka była pana reakcja?...
- Panie Bohdanie, ja mam to szczęście, że bez odrazy mogę patrzeć w lustro. Każdy kto chce może zajrzeć w moje papiery. Wyraziłem na to zgodę w IPN-ie. Te, które się zachowały są na stronie IPN-u, inne, które pewnie są też w jakichś sprawach mam nadzieję też będą opublikowane…
A wracając do Pańskiego wcześniejszego pytania. Jakieś dwa lata temu, moja znajoma z krakowskiego IPN-u zadała mi pytanie czy znam – tu wymieniła nazwisko człowieka. Nie znałem, ale zapytałem czy powinienem je znać. Odpowiedziała, że raczej tak, że pisał na mnie i Jarka Markiewicza donosy. Poprosiłem aby mi je przysłała, być może wtedy rozpoznam osobę. Faktycznie rozpoznałem. To nie był nikt bliski, a i jego wiedza na nasz temat nie była duża.. Być może dla naszych czytelników te zapiski będą ciekawe.
WYPISY ZE ŹRÓDEŁ DOTYCZĄCYCH „Przedświtu”
„Informacja” (od TW) z 25 stycznia 1985 r.: Istnieje możliwość głębszego wejścia w firmę „Przedświt”. Wiązałoby się to głównie z dwoma rzeczami, rozszerzenie kolportażu ich produkcji oraz akcjami typu Zimand. W związku z Zimandem są potworne naciski na zwiększenie nakładu. Dalsza współpraca polegałaby także na wspólnym robieniu grubszych pozycji do czego Mikołaj (Jarek) i Wacek usilnie dążą.
12 grudnia 1985 r. TW „Joanna” informował: 11 grudnia MK [Maciej Kuncewicz] odebrał od Polów „przesyłkę od „Przedświtu”. Była to pierwsza składka książki R. Zimanda „Orwell i o nim” (oryginały załączone). Przez tychże Polów (służących jako skrzynka kontaktowa) Przedświt zapytuje MK jak posuwają się prace nad tą książką. MK przekazał, że zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Kiedy nastąpi między nimi kontakt nie wiem.
W donosie z 18 grudnia 1985 r. „Joanna” informował: MK na polecenie Wacka od Przedświtu ma zrobić 5000 egz. Zimanda. Chcą mieć do tego kolorowa okładkę, którą mają dostarczyć na blachach. Zamówienia Przedświtu MK będzie realizował u Krzyśka na Bartyczkiej.
Następnie w styczniu 1986 r. „Joanna” donosił: Czwartego stycznia w mieszkaniu Polów przy ulicy Bartoszewicza 9 m. 3 przedstawiciel Przedświtu np. Mikołaj spotkał się ze mną. Przekazał mi blachy od Zimanda (okładki). Wyraziłem mu swe niezadowolenie z powodu tak późnego terminu dostawy tych blach. Oświadczyłem mu, że cała reszta jest już zrobiona i to bardzo opóźnia cały proces produkcji. Np. Mikołaj przyjął moje zarzuty spokojnie i tłumaczył się chorobą. Proponował nową książkę do roboty, ale że był to przedruk (coś J. Nowaka) nie zgodziłem się na stawiane przezeń warunki (600 egz. za wydruk). Powiedziałem mu, że jego rozliczne propozycje będziemy uzgadniać gdy załatwimy sprawy bieżące (kolportaż i Zimand). Bardzo mu zależy na szybkim załatwieniu tych zaszłości i wszczęciu nowych działań. Z wtrętu do rozmowy wynikało że Przedświt robi teraz tylko 2000 egzemplarzy ze względu na leżący kolportaż.
Z „Informacji” (od TW) z 9 stycznia 1986 r.: Dnia 8 stycznia spotkałem się z Wackiem i Mikołajem z „Przedświtu”. Skarżyli się na kłopoty z kolportażem. Przeprosili za kilkakrotne umówienie się i spóźnienia lub niebytności. W piątek mają mi dostarczyć 500 egz. powieści Orłosia w kolportaż. Na początku przyszłego tygodnia „Przedświt” ma dostać Zimanda „Orwell i o nim”.
W donosie z 16 stycznia 1986 r. „Joanna” pisał: Przedświt naciska na MK na rozwinięcie współpracy, która ma polegać na: kolportażu i drukowaniu następnych tytułów. MK ma się z Mikołajem i Wackiem widzieć w najbliższy piątek o godz. 22.
4 lutego 1986 r. „Joanna” donosił: Kilka firm przymierza się do zrobienia książki „Oni”. Wg słów Wacka copyright’a na ten tytuł posiada firma Przedświt.
Z „Informacji” (od TW) z 5 lutego 1986 r.: Ze względu na naciski ze strony „Przedświtu” dałem do zrobienia blachy do „Karty”. Robienie blach trwało będzie 10 dni. Inaczej nie można zrobić bez wzbudzania podejrzeń. Żądają aby nakład wyniósł 5000. Bardzo chcieli 3,5 tysiąca Zimanda. Zostało zrobione 1000 egz. W przypadku dalszych nacisków dostaną do wykorzystania blachy.
W donosie z 12 lutego 1986 r. „Joanna” informował: „Przedświt” zaproponował MK przejęcie maszyny offsetowej Rominor w zamian za druk 3000 Kultury Niezależnej. W związku z powyższym połączona była propozycja (Wacek, Mikołaj) opuszczenia Myśli i przejścia do nich. MK miałby utworzyć coś w rodzaju samodzielnej placówki firmy „Przedświt”. Poruszona była też sprawa przejęcia przez MK do spółki z Przedświtem aparatu KS4 służącego do robienia blach.
15 lutego 1986 r. „Joanna” pisał o swoich kontaktach z „Przedświtem”: Kontakt z Przedświtem nawiązałem przez kuzynów z Bartoszewicza. Przedświt u nich i ich sąsiadów prowadził składanie i oprawę Kultury Niezależnej; czy wcześniej coś innego tam był robione nie wiem. Przedświt kontakt z moimi kuzynami uzyskał przez dziewczynę Bogdana, która jest przyjaciółką mojej kuzynki. Gdy wszedłem do nich ze składaniem bibuły „Myśli” po pewnym czasie umówili mnie oni z Bogdanem w celu wymiany kolporterskiej. Do spotkania nie doszło gdyż tego dnia Bogdan został aresztowany. Po dość długim okresie czasu gdy okazało się że wokół dołków na Bartoszewicza panuje spokój Przedświt oraz ja wznowiliśmy tam działalność. Kuzyni oaz ich sąsiedzi narzekali, że Przedświt co prawda płaci, ale miesiącami nie zabiera bibuły. Wobec powyższego poprosiłem ich o kontakt z Przedświtem w celu ustalenia warunków kolportażu. Po jakimś czasie otrzymałem wiadomość że Przedświt poszukuje kontaktu ze mną. Na spotkanie przyszedł facet pseudonim „Malarz”, który przedstawił się „np. Mikołaj”. Dał mi wolną rękę w wybieraniu od nich (kuzynów) Kultury Niezależnej oraz dostarczył Giełżyńskiego.
Ode mnie nic w kolportaż nie wziął ponieważ ich kolportaż upadł (ludzie – małżeństwo – którzy to robili, wzięli rozwód). W kilkanaście dni później zjawił się na spotkanie ze mną oprócz Mikołaja Wacek, wobec którego np. Mikołaj zachowywał się tak jakby Wacek był szefem. Wacek do Mikołaja zwracał się imieniem Jarek. Proponowali zrobienie Zimanda, ponieważ oni są przytkani a kolejka tytułów do wydawania jest bardzo długa. Po pewnym okresie przeciągania sprawy blachy zostały im oddane z powodu braku możliwości. Na następnych spotkaniach padła propozycja przejęcia maszyny Rominor w zamian za 3000 K. Niezależnej miesięcznie. Do szczegółów na ten temat nie doszło z powodu przeciągającego się remontu. Sygnalizowali także wejście w kooperację z aparatem KS-4 do robienia blach. Na kolejnym spotkaniu Wacek przedstawił do rozważenia propozycję przejścia do Przedświtu na zasadzie samodzielnej jednostki.
Z całokształtu kontaktów z Przedświtem można odnieść wrażenie, że istnieje u nich bardzo duża rozbieżność na minus pomiędzy zapotrzebowaniem wynikającym z ilości tytułów przygotowanych do druku a możliwościami poligraficznymi i personalnymi. Np. nakład Orłosia i Nowaka wyniósł tylko 2 tysiące podczas gdy normalnie robili książki w nakładzie 3-5 tysięcy. Wejście w Przedświt z jednoczesnym odejściem z Myśli miałoby ogromny plus z punktu widzenia układów personalnych. Podejście do ludzi Przedświtu jest diametralnie różne od tegoż podejścia szefostwa Myśli. Sprawy finansowe załatwiane są w normalny ludziki sposób z uwzględnieniem potrzeb innych ludzi i innych spraw spoza firmy także jest inne niż w Myśli, uznają prawa innych ludzi a nie tak jaka w Myśli ważna jest tylko nasza firma a reszta to barachło i chłam. Pozostanie w Myśli i „kolaborowanie” z Przedświtem w sekrecie przed MP skończyć się może rozstrojem nerwowym lub w najlepszym wypadku kosmiczną awanturą i wylaniem mnie z hukiem z Myśli.
17 lutego 1986 r. TW „Joanna” donosił: Np. Mikołaj z firmy Przedświt zaproponował zrobienie Wezwania nr 9 z czerwca 1985 roku (oryginały załączam). Mikołaj mieszka w domu na przeciw Harendy nr mieszkania 24, środkowy dzwonek, V piętro. Ma dość dużą ilość znaczków ‘ukazuje się 2000’ tytułów, oraz znaczków z Piłsudskim. Dalej zaś: „Przedświt” bardzo naciskał na udzielenie odpowiedzi w sprawie partycypacji w zakupie KS-4 do robienia
Osobną sprawą była sprawa Konsorcjum Wydawnictw Niezależnych i rola w nim Pawła Mikłasza, Henryka Karkoszy i Mariana Koterskiego, tajnych współpracowników czy też wręcz oficerów bezpieki kierujących dużymi wydawnictwami podziemnymi. Ale o tym innym razem. Jak więc Pan widzi moja wiedza nie jest w tym zakresie wielka. Podejrzewam, że otaczał nas krąg donosicieli, ale w sprawie najważniejszej dla mojego dorobku wydawniczego – w sprawie Przedświtu – w IPN-ie niczego nie ma…